Główna :  Dla autorów :  Archiwum :  Publikacje :  turystykakulturowa.ORG

 

Data wydania 29 stycznia 2009

Numer 2/2009 (luty 2009)

 

Itinerarium

 


 
Azerbejdżan
Centrum Baku widziane od straony Morza Kaspijskiego Ambasada RP w Baku
Zespół pałacowo-świątynny Shirvansah (klasyczna architektura islamu) w Baku
Rysunki naskalne w Kobustanie

Wieża Dziewic

Grób Pawła Potockiego - polskiego inżyniera

Pola naftowe
Nardaran Surachani - światynia zoraostrain
Gruzja
Masyw Kaukazu z pokladu azerskiego samolotu. Pogranicze Gruzji z Czeczenią  Mccheta , katedra Sveti Cchoveli 
Wnętrze katedry w Mcchecie  Ananuri - klasztor forteca na Gruzińskiej Drodze Wojennej
Ananuri - klasztor forteca na Gruzińskiej Drodze Wojennej Klasztor Tsameba k. Kazbegi
Formacje skalne k. Kazbegi Szczyt mitycznego Kazbegu
Skalny klasztor David Geredża
Stare Gruzinki Sigangi (Sagnagi)

Muzeum Stalina w Gori, obudowana chatka, w której urodził się "wódz postępowej ludzkości"

Gori, pomnik Stalina
Gruzińska gościnność  Skalne miasto Wardzia
Skalne miasto Wardzia Skalne miasto Wardzia
Armenia
Klastor Hagpat w Armenii Żematun (przedsionek) klasztoru w Sanahin
Haczkar Nad Sewanem
Eczmiadzyn, pałac katolikosa Eczmiadzyn, katedra
Hellenistyczna światynia Mitry w Garni k. Erewania  Gdzieś w Arrmenii

Klasztor Gerard

Klasztor Gerard, mistyczna poświata przez otwór w dachu
Klasztor Gerard Klasztor Gerard, naścienne haczkary

Erewań, pomnik ofiar Genocidu, Ciernakaberd

Erewań, galeria narodowa

Noravank, klasztor dwupoziomowy
Noravank, klasztor dwupoziomowy
Kręgi kamienne Zorac Karer, ormiański Stonhage Iluminowane manuskrtpty w Matendaran w Erewaniu
Gruzja

Król Wachtang nad Kurą w Tbilisi 
Tbilisi, nad rzeka Kurą

Tbilisi, pałac prezydencki zwany przez tubylców "Reichstagiem"
Odnowiona część starego Tbilisi Morze Czarne k. Batumi
Sarpi, przejśćie graniczne do Turcji Batumi, bulawr
Pochodzacy z XI w. klasztor Gelati k. Kutaisi, ufundowany przez Dawida Budowniczego
Klasztor Gelati Pomnik Rustwaelego w centrum Tbilisi
Parlament w Tbilisi  Pomnik patrona kraju św. Jerzego w Tbilisi na Placu Republiki 
Stare Tbilisi Łaźnie siarkowe w Tbilisi

ZAKAUKSKA TRÓJKA
Michał Jarnecki

AZERBEJDŻAN
     Dlaczego? Trochę z braku czasu, trochę z przemożnej chęci wczucia się, choćby na chwilę, w klimaty Przedwiośnia ale przede wszystkim dla uchwycenia zapachu naftowego boomu. W Azerbejdżanie spędziłem tylko i aż 50 godzin, a jeśli mowa o Przedwiośniu to moją bazą musiało stać się Baku. Stolica położona jest we wschodniej części kraju, na południu Półwyspu Apszerońskiego u wybrzeży Morza Kaspijskiego. Starówka bakijska, choć niewielka, posiada własną atmosferę. Wąskie uliczki i zaułki, susząca się na podwórkach i oknach bielizna, upał, otwarte drzwi małych sklepików i kafejek, spacerujący powoli i dostojnie miejscowi – wśród których obok pięknych długonogich dziewcząt są i panie z głowami w chustach i grający na placach w piłkę chłopcy. Zapraszają do środka wrota dawnych karawanserajów, pełniące dzisiaj rolę ekskluzywnych, jak na lokalne warunki, restauracji. To wszystko składa się na niepowtarzalny klimat starej części miasta. Pośród zabytków prawdziwą perłą jest kompleks Shirvanszach z XIV i XV w., misternie zdobionych meczetów, minaretów i pałacowych pomieszczeń. Jednak chyba najbardziej rozpoznawalną budowlą w Baku jest tzw. Wieża Dziewic, niedaleko nadmorskiego bulwaru. Mimo intrygującej nazwy jej przeznaczenie do dziś jest niejasne.
    Sama starówka jest otoczona nieźle zachowanymi i niemal kompletnymi (około 75%) murami miejskimi. W ostatnich latach stara część miasta została poddana renowacji, czego efekty widać. Dziś często służy jako wizytówka nie tylko stolicy, ale i całego państwa. Cieszy więc fakt, że udało się wysupłać jakieś środki z naftowej prosperity niepodległego już Azerbejdżanu, z którego soki żywotne wysysała wcześniej Rosja w postaci ZSRR. Na obrzeżach stolicy znajdują się pola naftowe, a specyficzny zapach ropy wciska się w nozdrza. Pewną atrakcją może być przejażdżka statkiem po Morzu Kaspijskim, skąd rozpościera się ładna panorama miasta.

James Bond & Paweł Potocki. Nieopodal miejsca znanego z jednej części przygód agenta 007, pt. The Word is not enough, tzw. James Bond Oil Field, odnajdujemy polonikum. To grób wybitnego rodaka, inż. Pawła Potockiego (1879-1932), współautora technologii pozwalającej wydobywać ropę z dna morza. Mogiła powstała, na jego wyraźne życzenie, na terenie wydartym morzu. Przed kilku latu grób został poddany restauracji.

    Jeśli w czasie swojej wizyty w Azerbejżdżanie ktoś chciałby zobaczyć coś ponad Baku to z pewności powinien wybrać się do Kobustanu (inne pisownie: Gobustan, Qobustan), który jest oddalony od stolicy o około 60 km. To właśnie tu na skałach zachowały się petroglify (rysunki) sprzed ok. 30 tysięcy lat. Jest ich ponad 600 000 i zajmują powierzchnię przeszło 100 km2! Dominują wśród nich sceny łowów, ale są także obrazy przedstawiające ludzi, zwierzęta, łodzie i tańce, jak przypuszczając archeolodzy, rytualne. W 2007 roku malowidła te trafiły na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego i Naturalnego UNESCO. Kilkanaście kilometrów dalej znajdują się niezwykłe wulkany, które zamiast lawy wylewają… błoto. Są czynne i wybuchają co kilkadziesiąt minut. W 2001 roku jeden z nich dostał się na czołówki gazet dzięki wyjątkowo wysokiej eksplozji – błoto wzbiło się w powietrze na wysokość 15 m!
    Centrum duchowym, formalnie szyickiego Azerbejdżanu, jest Nadardan z wielkim meczetem. Tutaj rzeczywiście wyczuwa się atmosferę religijnego skupienia. Widać to nawet po strojach. Pozostając nadal na Półwyspie Aszperońskim warto odwiedzić także Janyrdach, zwany miejscem wiecznego ognia. Jest to jedna z niewielu, jeśli nie jedyna, taka atrakcja na świecie. Mamy tutaj bowiem doczynienia z naturalnym wyciekiem gazu ziemnego który wchodzi w związek z atmosferą. Jako historyk nie mogłem ominąć innej ciekawostki, czyli świątyni zoroaostrian w Surachani. Wyznawali oni dualistyczną religię, sugerującą odwieczną walkę dobra ze złem. Żarzący się wieczny płomień symbolizuje boga światła i dobra, Ahuramazdę.
Nad ranem następnego, trzeciego już dnia udałem się na Hejdar Alijew International Airport, noszący imię pierwszego prezydenta niepodległego Azerbejdżanu (który w czasach radzieckich był pierwszym sekretarzem…), notabene ojca obecnej głowy państwa.

W KRAJU ŚWIĘTEGO JERZEGO – GRUZJA
    Przelot azerską linią Azal z Baku do Tbilisi trwał około1,5 godziny i kosztował 50 euro (kupowany na miejscu). Naszą High Quarter na czas pobytu w tym uroczym, choć biednym, zdewastowanym częściowo kraju, stał się dom kobiety – instytucji, Iriny Japaridze w Tbilisi, na Nanashwili 9B. O Irinie głośno w świecie. Wspominają jej rodzinny, funkcjonujący na dwóch ostatnich piętrach kamienicy hostel, różnojęzyczne przewodniki, w tym Lonely Planet oraz nasz rodzimy z wydawnictwa Bezdroża. Warunki są tam raczej bazowe, wnętrza wypełniają głównie dormitoria, ale atmosfera niepowtarzalna. Na korytarzach, w kuchni, salach oraz przejściach do toalet i łazienek spotyka się chyba cały świat. W czasie mojego tam pobytu spotkałem backpekersów z Izraela, USA, Francji, Irlandii, Estonii, Litwy, Australii, Niemiec, Polski, Czech i innych krajów. Koszt od osoby latem 2008 wynosił 30 larów (1 $=1,4 lara). Irina nie tylko zapewnia gościnę i dobry klimat, ale pomaga też zorganizować wycieczki po swoim pięknym kraju, dysponując kilkoma zaufanymi kierowcami, w tym kapitalnym kompanem podróży, niezwykle pomocnym i przyjaznym Kote, dysponującym jeepem. Irina załatwia transfery na z lotniska, na które prowadzi jedyna chyba na globie … George Bush Avenue.
    Z marszu, aby nie marnować dnia, pojechaliśmy w stronę Kazbegi, czyli masywu Kaukazu. Po drodze zatrzymaliśmy się w religijnym centrum kraju, Mcchecie, gdzie oprócz ponad tysiącletniej katedry Sweti Cchoweli (Drzewa Życia), podziwialiśmy panoramę miasta, ze wzgórza Dżwari. W miejscu, gdzie niegdyś stał pierwszy w Gruzji krzyż dziś wznosi się kościół. Potem wjechaliśmy na tzw. Gruzińską Drogę Wojenną. Mniej więcej w połowie trasy wznosi się niezwykle malowniczo położony klasztor Annanuri. Wreszcie po wielu kilometrach, po serii serpentyn wjechaliśmy na masyw Kaukazu i dotarliśmy do Kazbegi. Na trudno dostępnym wzgórzu górującym nad miasteczkiem, na które jednak da się wjechać jeepem, wznosi się klasztor Tsameba, czyli Świętej Trójcy. Gdy zjeżdżaliśmy, wreszcie odsłonił się z mgły i chmur liczący ok. 5047 metrów szczyt Kazbeku. Ośnieżona góra owiana jest sławą mitu o Prometeuszu, który miał być przybity do jej skały.
    Kolejnego dnia udaliśmy się do Kachetii, krainy na wschodzie Gruzji, słynącej z doskonałej jakości win. Stolicą regionu jest pieczołowicie odrestaurowane stare miasto Sagnahi, położone na wierzchołku jednego ze wzgórz. Z restauracji u boku olbrzymiego zamczyska, po którym zachowały się już tylko długie mury, ciągnące się po wzniesieniach, jakby pomniejszona wersja muru chińskiego, roztacza się malowniczy widok na Dolinę Alanezyjską. Ponoć upodobał sobie to miejsce prezydent Sakakaszwili, a jeśli to prawda – rozumiemy. Zawartość menu, serwowane tam wina i sycący oczy krajobraz są niesamowite.
    W pobliżu miasta znajduje się wioska Bodbe, gdzie pielgrzymi zdążają na grób św. Niny, patronki Gruzji, która miała przynieść tutaj chrześcijaństwo w IV w. Symbolem narodowej patronki są oryginalne krzyże z pochylonymi lekko, jak skrzydła samolotu ramionami.
    Jeszcze tego samego dnia odwiedziliśmy Dawid Geredża, malowniczo położonego na stoku góry klasztoru mającego ponad tysiąc lat, a swoją architekturą i atmosferą przypominającego monasty z góry Athos. Nazwa wzięła się od św. Dawida, który miał tutaj swoją pustelnię. Powyżej klasztoru ciągną się pątnicze szlaki. Jeden z nich prowadzi krawędzią góry o grzebieniowatym kształcie. Idąc mijamy wydrążone w skałach kaplice z resztkami fresków. Ze szczytu rozpościera się piękna panorama sięgająca granic, nieodległego stąd Azerbejdżanu.
    Jadąc do czy z Tbilisi mijamy porzucone, rozwalające się kołchozy. Raz po raz stajemy, a gościnni ludzie częstują domasznym winem lub wódką – czaczą. Nawiedzała mnie wówczas myśl, że jadąc do Gruzji przydałby się niezły trening w opróżnianiu zawartości kieliszków i butelek.
    Następny dzień w całości wypełniła ambitna trasa w kierunku Gori i Wardzi. Pierwsze z miast, Gori jest szczerze mówiąc bez wyrazu, stanowiąc zbiór blokowisk i podupadającego przemysłu, czyli przeciętnej postsowieckiej architektury. Co innego przyciąga tutaj wędrowców. W centrum znajduje się już chyba ostatni na globie pomnik Stalina, który właśnie w tym mieście przyszedł na świat w 1879 roku. Co więcej, mieści się tutaj ciekawe muzeum dyktatora wraz z domkiem, gdzie został powity. Ekspozycja raczej nie grzeszy obiektywizmem historycznym, stanowiąc apoteozę następcy Lenina i seryjnego mordercy zza biurka. Oprowadzają w większości nawiedzone przewodniczki, które z dumą opowiadają o najsławniejszym synu Gori. Na zewnątrz można wejść nie tylko do wspomnianej chatki, ale też wagonu, którym podróżował Stalin. Czasami nawiedzała mnie myśl, w jaki sposób część Gruzinów godzi swoje europejskie aspiracje z podziwem i szacunkiem wobec sowieckiego dyktatora? Przecież kiedy w 1957 roku oraz za czasów Gorbaczowa usiłowano pomnik zburzyć, lokalna społeczność temu się wyraźnie przeciwstawiła. Czyżby przekora, a może przekonanie, iż to najsławniejszy syn Gruzji, a w sumie nieważne jakie są o nim opinie?

Stalinowska komercja czyli interes na Stalinie. W muzealnym sklepiku ekspedienta ubrana w mundur krasnoarmiejski (jak Marusia z „Czterech pancernych”) sprzedaje wino z podobizną „wodza postępowej ludzkości” za 15 i 30 larów. Notabene w sklepach znaleźć można tańsze i chyba lepsze gruzińskie trunki…

    Irina po powrocie do Tbilisi, opowiedziała nam potem ciekawą historię związaną z muzeum „wodza postępowej ludzkości”. Jej gość, turysta z Niemiec szukając gmaszyska, natrafił na gościnnych Gruzinów, którzy spoili go winem. Ten, tęgo podchmielony, trafił do muzeum, stanął przed rzeźbą Stalina, wyciągnął rękę, krzycząc: Sieg hail, przywiozłem ci priviet (pozdrowienie) od Hitlera. Zrobił się skandal, turysta trafił na policję, a z rąk mundurowych, gdy wytrzeźwiał, uwolniła… Irina. O Gori było też głośno w latem 2008 roku z racji ataku na miasto armii rosyjskiej i poważnych zniszczeń, których dokonała. Szkoda, że Stalin tą tragedię mieszkańców akurat przetrwał[1].
    Wardzia to średniowieczne miasto wydrążone w skałach. Powstało w XIII w., gdy toczyły się dramatyczne boje z muzułmańskimi najeźdźcami. Pod osłoną gór i wąskich przełęczy rezydował tutaj dwór królowej Tamary, błogosławiącej wojska idące w święty bój. Wardzia stanowi system pieczar i łączących je chodników i tuneli. W większych pomieszczeniach rezydował dwór i mieściły się kościoły. Do dziś zachowało się nawet trochę fresków. Jest to bezwątpienia magiczne miejsce, choć bliżej stąd na granicę turecką niż do stolicy (ok. 350 km od Tibilisii). Kiedy wracaliśmy dochodziła północ, ale nikt nie żałował. Wszyscy byliśmy pod olbrzymim wrażeniem.
    Wybraliśmy się również do odzyskanej przez Gruzinów Adżarii, gdzie przez kilkanaście lat rządził lokalny postkomunistyczny satrapa, niejaki Abaszydze. Bunt społeczny połączony z ultimatum nowego prezydenta Sakakaszwilego – działo się to już po różanej rewolucji – doprowadziły do obalenia prorosyjskiego lidera autonomicznej Adżarii. Jej stolicą jest sławne z piosenki Filipinek, Batumi. Jadąc tam, nerwowo szukaliśmy wzrokiem herbacianych pól, opiewanych w piosence. Spotkał nas olbrzymi zawód – już ich nie ma! Globalizacja spowodowała, iż uprawa, szczerze mówiąc przeciętnej jakości herbaty, przestała być opłacalna.
    Batumi posiada ładny nadmorski bulwar, przy którym, znajdziemy kilka reprezentacyjnych budynków, np. dworzec morski, neogotycki kościół oraz zespół mieszczańskich kamienic z przełomu XIX i XX w. Na równoległej ulicy widnieje charakterystyczny ołówek minaretu, sąsiadującego z meczetem. W Adżarii ze względu na długie tureckie rządy, mieszka do dziś wielu wyznawców islamu. My jednak tylko musnęliśmy Batumi, mknąc dalej na południe, do tureckiej granicy. Zatrzymaliśmy się na godzinę w Gonio, oglądając zamczysko pamiętające jeszcze rzymskie i bizantyjskie czasy, a potem do cudownej plaży Sarpi. Adżarskie wybrzeża są kamieniste i ta także nie stanowi wyjątku, ale wyróżnia się czystością i brakiem tłumów. Wieś jest malutka i przyklejona do skał schodzących do Morza Czarnego, ciągnąc się do granicznego przejścia. Zanurzając się w krystalicznie czystej wodzie, a potem grzejąc plecy na gorących kamieniach plaży, obserwujemy samochody sunące w obie strony granicy i pobliski, zgrabny turecki meczecik.
Wracając do Tbilisi zatrzymałem się w okolicach Kutaisi, aby zobaczyć piękny i rozległy średniowieczny kompleks klasztorny Gelati wzniesiony przez króla Dawida Budowniczego w XII w. Największa z cerkwi pokryta jest freskami z osobą króla, a on sam pochowany został w kaplicy znajdującej się na zewnątrz. Całość robi duże wrażenie i wyzwala przed oczyma obrazy przeszłości.
    Na sam koniec zostawiłem sobie Tbilisi. Atutem miasta jest malownicze położenie w dolinie rzeki Kury. Posiada sporo zabytków po obu jej stronach, ale ścisłe centrum i starówka znajdują się na zachodnim brzegu. Stan jej większej części jest opłakany i wydaje się że sporo budynków wręcz się wali, choć daje to dekadencki klimat. Gwoli sprawiedliwości, coś próbuje się robić, i widać, że restauruje się niemało gmachów, ale to kropla w morzu potrzeb. Niewątpliwie pięknie wygląda reprezentacyjny bulwar Rustaweli pomiędzy pomnikiem wielkiego poety a kolumną patrona Gruzji, św. Jerzego. Spacerując mijamy osłonięty kolumnadą gmach parlamentu. Obok Placu Swobody (Moedani) stoi inny ciekawy, choć może średnio ładny budynek. To Muzeum Sztuki Gruzińskiej, w którym wcześniej mieściło się seminarium duchowne, gdzie dwa lata pobierał nauki… Stalin.
Atrakcją pierwszorzędnej wagi są łaźnie, gdzie można pobierać lecznicze i przyjemne zarazem kąpiele w gorącej, nasyconej siarką wodzie. Niebiesko-żółta fasada z dwoma wieżyczkami największej z nich przypomina perską świątynię. Gośćmi bywali tutaj Verne, Dumas i Puszkin, dlaczego więc miałoby mnie zabraknąć?

W CIENIU ARARATU – ARMENIA
    U pani Iriny, gdzie jak już wiemy spotyka się cały świat, poznaliśmy ormiańskiego poetę, który dorabia sobie jako kierowca. Po krótkiej rozmowie dobiliśmy targu. Z Tbilisi udaliśmy się więc do Erewania, na granicy załatwiając wizę – kosztowała 50 $. Warto przypomnieć, iż do Gruzji jej nie potrzeba, zaś azerska kosztuje 60 euro, kupowana na lotnisku. Nieprzypadkowo Armenia była ostatnia. Azerowie skonfliktowani z Ormianami (problem Nagornego Karabachu), niechętnie postrzegają wizę armeńską. Po co kusić los?
    Ten najmniejszy z zakaukaskich krajów ma niezwykle długą, intrygującą historię i odwrotnie do wielkości proporcjonalną ilość atrakcji. Kraj powstał w cieniu masywu biblijnego Araratu, na stokach którego miała osiąść arka Noego. Nie ważne, że sama góra znajduje się już po tureckiej stronie granicy, ale najpiękniejszy, majestatyczny widok rozpościera się od tej drugiej, armeńskiej. Niegdyś było tutaj serce starożytnego państwa Urartu, a w 301 roku. Armenia jako pierwsza w świecie przyjęła chrześcijaństwo. Swój złoty wiek przeżywała w środkowym i późnym średniowieczu, przesuwając się wskutek nacisku Seldżuków nawet ku Morzu Śródziemnemu i tworząc tam królestwo Cylicji. Wytworem ormiańskiej kultury są chaczkary, czyli jedyne w swoim rodzaju kamienne krzyże, wzbogacone oryginalnym wzornictwem i ornamentami. Tutaj powstało pierwsze pismo i alfabet regionu, a z małego kraiku poddanego muzułmańskiej presji, wyemigrowało setki tysięcy osób, tworząc wpływową diasporę.

Chaczkary i alfabet. Fantazyjnie ozdobione kamienne krzyże stały się częścią ormiańskiego krajobrazu, Najbardziej klasyczne powstawały pomiędzy IX a XIII w. Ich szczyty zazwyczaj bywają zaokrąglone a całość jest symetryczna. Innym powodem dumy Ormian jest oryginalny, unikalny alfabet stworzony na przełomie IV i V w. n.e. przez niejakiego Mastorpa Masztoca. Zagrożonemu przez świat islamu i potężniejszych sąsiadów, alfabet pomógł przetrwać i podkreślał tożsamość.

    Fascynują wczesnośredniowieczne klasztory o osobliwej architekturze i niesamowitej akustyce. Większość z nich posiada olbrzymie przedsionki, zwane żamatun, niekiedy większe od właściwych kościołów. Kamienne, zazwyczaj przyciemnione budowle, z niewielkimi otworami okiennymi, czy wręcz dziurą w dachu, przez która sączy się słoneczny promień, wprowadzają w mistyczny nastrój. Gorącym tutaj latem ma to praktyczny wymiar – dają upragniony chłód. W takich klasztorach jak Hagpat, Sanahin, Norawank i Gerard, wprowadzić mogą wędrowca w stan medytacji. Mnie osobiście najbardziej przypadł do gustu piętrowy Gerard, do którego przyjechaliśmy w upalne niedzielne popołudnie…W każdym z kościołów, także tych niewymienionych, ściany zdobią chaczkary, choć równie często spotykamy je wolno stojące, jako obeliski na zewnątrz świątyń.
Najpiękniejszy widok na Ararat rozpościera się spod klasztoru Khor Virap, gdzie niegdyś przez 13 lat przetrzymywany był św. Grzegorz Oświeciciel, mnich syryjski, który przyniósł tutaj chrześcijaństwo.
    Centrum duchowym kraju i siedziba ormiańskiego „papieża”, zwanego katolikosem jest Eczmiadzyn. Ponoć pierwszą świątynię wzniósł już św. Grzegorz, ale ostateczna, obecna bryła katedry pochodzi z XVII w. Stąd do stolicy już żabi krok, a pominąć jej nie sposób.
    Jeżeli nie ma smogu, który niestety zaczyna być normą, biblijny Ararat, ikona narodu i państwa, ładnie prezentuje się ze stołecznego Erewania. Centrum sprawia sympatyczne wrażenie. Nie darmo miasto zwane jest różowym, z racji koloru płyt piaskowca pokrywającego fasady gmachów przy głównych ulicach. Nie da się ukryć, że nie brakuje także ohydnych, postsowieckich blokowisk. Zaskakująco bogate są zbiory malarstwa w Galerii Narodowej (nawet zachodni mistrzowie), a z kolei obiektem dumy narodowej jest biblioteka Martardaran, z jedną z bogatszych w świecie kolekcją rękopisów. Tylko kilkanaście z nich można oglądać w salach na pierwszym piętrze. Moim osobistym faworytem w czasie zwiedzania miasta stał się dom – Muzeum Sergiusza Paradżanowa, wybitnego reżysera z czasów ZSRR, którego twórczość przesycona ironią lub mistycyzmem, zdecydowanie odbiegała od sowieckiego standardu. Twórca nawet krótko przebywał w łagrze, ponoć za nieobyczajność… Niezależnie od filmów, tworzył fantastyczne kolaże, które prezentowane są w muzeum. Wśród nich znajdziemy i polonikum. Nieżyjący już artysta, sportretował po swojemu swojego przyjaciela, Daniela Olbrychskiego. Miłośnicy trunków mogą wstąpić do fabryki sławnych koniaków Ararat, którymi zachwycał się Churchill, szczególnie rodzajem Nairin. Bilet wstępu obejmuje także degustację. Alternatywą będzie zakup małych bombek, zwanych kolokwialnie u nas szczeniaczkami. Nie wypada też ominąć mauzoleum Cicernakaberd upamiętniającego rzeź Ormian przez Turków podczas I wojny światowej. Wśród marmurowych bloków płonie wieczny ogień, a obok znajduje się małe muzeum zagłady eksponujące szereg dokumentów i szokujących zdjęć. Była to przecież pierwsza z wielkich czystek etnicznych w XX w. Pierwsza, ale niestety nie ostatnia!
    Ostatnie 2 dni w Armenii poświęciliśmy na wyprawę na południe kraju, w pobliżu granicy z Iranem i Nagornym Karabachem. To około 350-400 km w jedna stronę. Pierwszym przystankiem był klasztor Norawank, potem wytwórnia win w Areni. Krajobrazy z każdym kilometrem stawały się coraz bardziej kaukaskie. Serpentynami wspinaliśmy się na przełęcze, zmienił się klimat i krajobrazy i nagle zrobiło się również chłodno. Za miastem Sisan, na kilka kilometrów od głównej drogi, docieramy do ormiańskiego Stonehage. To Zorac Karer, zespół kamiennych kręgów i megalitów sprzed 4000 lat. Smagające nas wiatry i lekka mgiełka dodały niesamowitości miejscu. Przenocowaliśmy w ładnym, szczęśliwie mało sowieckim, kamiennym mieście Goris. Stąd rankiem ruszyliśmy do malowniczo położonego klasztoru Tatew (z X-XI w.), do którego należy dotrzeć kiepską, wijącą się pod górę drogą. Położenie monastyru zapiera dech w piersiach.
    Wieczorem dotarliśmy do Erewania, aby rano kolejnego dnia wracać do Gruzji. Jadąc ku granicy zatrzymaliśmy się nad „armeńskim morzem”, czyli jeziorem Sewan, położonym w górskiej kotlinie na wysokości około 2000 metrów. Widoki cudowne, po drodze ostanie klasztory i chaczkary oraz kamieniste plaże. Skorzystałem i zanurzyłem się w górskim jeziorze. Prawdę mówić, woda nie należała do najcieplejszych, ale nic to, jak mawiał Mały Rycerz. Jeszcze kilka godzin i przekraczamy granicę i wieczorem docieramy do Tbilisi. Nocą należało wracać Luftahansą do domu… Bilet open jaww oparciu o alians Austrian-Lufa, kosztował 1600 złotych na trasie: Warszawa-Wiedeń-Baku, a potem Tbilisi-Monachium-Warszawa.
 


[1] Dochodzą głosy, iż istnieje szansa na zmianę; w muzeum Stalina miałoby się mieścić ekspozycja poświęcona rosyjskiej agresji, a pomnik Józefa miałby trafić z centralnego placu do okołomuzealnego parku

 

Nasi Partnerzy

 

Copyright ©  Turystyka Kulturowa 2008-2024


Ta strona internetowa używa pliki cookies w celu dostosowania serwisu do potrzeb użytkowników i w celach statystycznych. W przeglądarce internetowej można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Brak zmiany tych ustawień oznacza akceptację dla cookies stosowanych przez nasz serwis.
Zamknij